środa, 24 października 2012

cały jesteś z wiatru,



















 
mały książę, usłyszałem, cały jesteś z wiatru.
nie będziesz mieć gazanii, glicynii, ani pnącej
róży, nie będziesz mieć domu i zimą do ogrodu
nie wyjdziesz nigdy boso, by liczyć neptuny -

jesteś tu przejazdem. przejeżdżasz przez serca,
śpisz w nich, przykrywasz się życiem, ale budzisz
się w podróży, bo nic co z ziemi, nie wyrasta w tobie:
dziewczyna z jasnym warkoczem, twoje dzieci,

lokaty, teściowie - wszystko w dwunastym domu,
za siódmym irtyszem czeka na ciebie tęskniąc,
ale ty, mały książę, jak już mówiłem cały jesteś
z wiatru. i tylko wiatr kochasz, głupio i na próżno

w śnieg padają owoce, soczyście czerwone -


























- chciałam się obudzić nad morzem łaptiewów,
kiedy wiatr wydzwania na soplach i w szklankach,
chciałam się obudzić i wyciąć przerębel, i weń
wrzucić nagość i tych kilka pestek, które z ust
mi zdjęły chłód, gorycz i czerwień. ale ty tak
na mnie spojrzałaś i patrzysz, jakby pod lustrem
wody były takie same: rzeki, śniegi i krzewu
ułamana gałąź, pochówek i nieba przepadnięty
błękit. może już skoczyłam, pomyślałam wtedy,
może właśnie jestem nad morzem łaptiewów
i najbielszą dłonią łamię tę gałązkę, a tamte
owoce toczą się i toczą, soczyście czerwone,
po śniegu, po śniegu


autor wiersza: republika południowej papryki

spalmy swoje statki,

https://www.youtube.com/watch?v=bTEEdkRHNYU



spalmy, niech pozostanie pustka blogów
i zawieszenie wszystkiego co pałęta się
w etyce z zeszłego sezonu. spalmy, że
świszczy kos i spalmy ciała splecione
po przypadkowej wódce, spalmy białe
piraty, boćki i jantary, spalmy burzowy lot
i spalmy westchnienia, wszystko kurwa spalmy,
spalmy jak pali się stare klisze, flanele i szmaty,
spalmy każde słowo, a potem gadajmy,
że spaliły się same, twierdźmy z największym żalem,
że nie dorósł do skoku lęk, że nie dorosła krew,
że nic nie urosło do spalenia, a trzeba spalić -

zostawmy tylko przerażenie i tę pustkę, którą
wsadzasz do swego statku i w niej wzlatujesz


autor wiersza: anioł pułkownika buendii

poniedziałek, 22 października 2012

Chodzi o to, że deszcz uderza miarowo


 

Pomyślałem, pójdę na śnieg, do ogrodu. Słońce
nie ogrzeje krzewu, nie w styczniu. Potrafię jeszcze wejrzeć
w dom. Może to tylko kwestia światła. Może przejrzystość szyb.
Nie ma to jak wybrać się na jutrznię, z wódką, i być.

Ciągle cicho w ogrodzie, nie skrzypi śnieg, bo nie ma śniegu.

Myśli uciekają do innej sceny, w młodniaku, gdzie najpierw
grad ciął plecy do krwi, przecinał policzki i wargi,
a potem ta sama twarz liczyła krople deszczu.


fot. John Vachon, Deszcz i wiatr, Indianapolis, styczeń 1942

niedziela, 21 października 2012

prowadź dybuku, prowadź





















przejdźmy przez demiana i kres pewności,
gdzie brzeg tak ładnie dzieli świat
na odwrócony i drugi, z negatywu.

gdzie zaprzeczając kolorom stajemy

w płaszczu przed wielkim okiem kali
szarym, i szarym, i szarym, że prosić

o kolor głupio, i strach. ścieżka

rozwidla się i pozostaje jedna, jedność
rozwidla się i pozostaje ścieżką 


fot. Natalia Bryksina, Pik w promieniowaniu tła

Połykacze głosu













graj mnie na tabli, poprosił mnie wieczór
lekko zwilżywszy wargę językiem. ręcznik
i szampon stały tam gdzie zwykle, codzienne
były wszelkie poręczenia. więc na co ten weksel? -

zapytałem w końcu. na residuum, lecz graj mnie

na tabli i zaufaj spłacie zera przez skończoność
milknącą za kresem. chyba nie rozumiem, chyba
jesteś dupkiem, riposta jak rapier przekłuła obłok,

w którym chciałem zmieścić leniwe muchy wokoło

latanie i to, że mnie nie ma, przynajmniej nie bardziej
niż cienia radży, co biegnąc za głosem wpadł w pułapkę
ciała. graj mnie na tabli, i połknij, i zetrzyj, i pif, paf, puch 



fot. Marie Šechtlová

A w kępach nabrzeżnych magnolii lądują czety nocy

















i smutną piosenkę chcą oddać, tę, co dostały
od jaśka smugi chcą oddać jaśkowi wokół,
mówią, że tu jest sieliszcze lecz ucho chwyta
leciszcze, leciszcze małe, maluchne, mniejsze

niż igielne ucho, którym się noc przeciska

we włosy, brwi, pod paznokcie, a raczej
schyłek nocy. obiecałaś mi kiedyś wróżko
nocny lot, sam ze sobą i nurem, obiecałaś

pamiętam twe słowa: będziesz uciekać

przed sobą, przebiegniesz przedpokój
miasta, salony barów i kwater, przegalopujesz
przez wyra, łóżka, wersalki, okresy,
przez zaświnione stoły, ale raz, raz ci pozwolę
spojrzeć z bliska w magnolie, czarne,
bez dna i dla ciebie, twoim spojrzeniem
ciężarne. więc pytam raz jeszcze: kiedy? 

 

pepik tańczy wieczorną rumbę

















a słońce mruga do niego uchylając fedorę:
panie chwalipięto, panie chiromanto, panie
chujoplącie! czas już, byś poprowadził mnie
w tańcu, kończ podpierać trawy

więc poprowadziłem: razem zarzynaliśmy

starców, gwałcili dziewczęta i chłopców,
płynąc na białych kumulusach, pod błękitnym
niebem, wokół wzgórza wenus

a potem poprowadzę ciebie, szepnęła za kołnierz

i taki majstersztyk, który zawsze chciałem
uczyniła, że na drugą stronę wywlekła jak ścierkę
i rzuciła, nawet nie w krew, nie w pył, tylko w nic



fot. John Vachon - Kopiąc grób w Woodbine, wiosna 1940

Duch pepikowy spotyka starych przyjaciół















i zanim da dyla, zanim cień nastąpi
na kitę jedzie do meksyku po obszernym
rondzie grzechów swych i przywar,
a są i strelicje, paella, i zadzior

na poduszce dłoni. hej, ale po co jedziesz

do meksyków, damaszków, dakarów,
czy cię tam zaciąga jakiś łasic? - pyta
go winobluszcz, no bo wrzesień idzie,

to się wino jakoś słodziej i pewniej poczuło.

co się pytasz głupio, żebym to ja wiedział,
ciągnie mnie do lasu albo ja przyciągnę
las cały, las mały, las jakiś, łasica ucapię.

nie ma dyktatu dla spalonych słońcem,













grecki malarz żegna żaglem własne płótno
z wielką dupą królowej, a nad nią kutasem.
tyle w tobie złości, odpadnie jak farba
z tego malowidła, rzekłby do mnie wietrzyk

gdyby nie wyprzedził ugru, hematytu,

albo prędzej minii. taki był też dotyk,
że śledziłem żyłki błękitnienie i siność,
i na pergaminie przelękłem się pisać

choćby palcem słowa inne, niż imitujące

tętno. jeśli jest kadencja, to jest zbyt złożona,
żeby rylcem cząstek układać ją w lśnienie,

a w ciało zupełnie zapomnij
zaśpiewać 

tę wedę. nie tłumaczyć słońca,
ani, że mnie spali, ani, że mnie śpiewa 



fot. [NPS] Szoszonki przy koszach, 1868 (z archiwum National Park Service)

cesarz opowiada pepikowi prędkość nocy,

















a pepik słucha i wplata czwarty temat pomiędzy
loki bozi i jej najdroższe ramiona, w które kiedyś
wtulił się szukając odpowiedzi na najgłupszą
z żarliwych ciekawości: czym jest moc? a noc,

noc przedrzeźnia go lub wtóruje w kolorze żółtym

lecz bardziej czerwienią wzbiera echo: moc, czy jest? -
znacząco ucinając m. czy jesteś na ostrzu śmiałki,
tnącej wiatr pośrodku łąki nieświadomej lasu? -

pyta nieśmiało pepik. nie ma mnie tu, ani tam,

zaraz potem imaginuje odpowiedź, żeby przerwać
milczenie, bo tak nazywa nieznany sobie język
wiatru, trawy, i kto wie, pewnie także mocy.

wersy na porzucenie elegii

















chciałoby się napisać, że przeszedłem już wszystkie drogi,
kiedy nie rozpocząłem żadnej. pisanie elegii dla ciebie,
bo to twój głos mnie powiódł dalej niż to, czego nie umiem
napisać mazakiem na fraktusie, więc pisanie tej elegii

idzie jak kurwie w deszcz. przez głowę przelatują słowa,

a po nich wyrazy, pancerzownica, półpasiec, palestra
i bóg jeden wie w kogo cisnąć kałamarzem. nigdy nie
bałem się umierać, a teraz boję się, że umrę i nie rozpocznę

drogi, że nie włożę w śpiew takiej pasji jak ty, kiedy szukałeś

w sobie duszy krokodyla, może w mopti, gdzieś na rzece
senegal. o, mangalo, mangalo camara, chciałbym powiedzieć
to wznioślej, jakoś kurwa wznioślej, ale wzniosłość zabiera rzeka
i unosi jak szlam. a ty śpiewasz, że ten szlam lśni na niebie, że w gwiazdy 



fot. Vera Cheal, Pirogi na rzece Zair

bez, naprawdę bez najmniejszego wibrato



















Dear God, even in thy arms, and can there be any so sweet security?

z fizyki świata znam tylko sopran z wnętrza kości -

znam ten głos, co nie mogąc się wydobyć, nie może
również wyśpiewać, ani unieść ciała, a przecież wiesz,
ja wiem również, że on jest szorstkością kadłuba,

odbiciem w strugę, lotem. nie bój się skoku! - chcę namówić

bratki i piwonie do takiej dla siebie samego zachęty, a potem
zetnę kwiat jeden i siedem, i poszukam w łodydze sopranu,
który mnie wypełnił albo kwiat poczeka i wejdzie

w moje gnaciska w tym samym celu, i wypłynie niby

w moby dicku na morza, i przez cieśninę uciekać
będzie przed sopranem syren, albo syreny poznały
już fizykę i tylko zapis mami melodią, kwiatem, mną 




fot. Maciek Zimny 

W drodze do Emaus















Sądziłem, że jestem z zimy, że usypany
ze śniegu stoję przy Via Regia, z miotłą,
marchewką i wiarą, że toczyć się będą
zaprzęgi, za nimi wierni jak zamieć.

Wiosną chciałem być wiatrem, szarpać

Rękawką i tojeść przygniatać do bruzdy,
mierzwić chłopakom grzywy,
dziewczynom wślizgiwać się w dekolt,

lecz ani się obróciwszy byłem płomieniem -

co zeznał lipiec i podtrzymały sierpnie 

pomimo wymownych poszlak: spalonych
łysin i bioder leniwych jak barki na Wiśle.

Więc jestem dzieckiem jesieni, nie z wiatru

i nie z płomienia, nie z wody, ani z powietrza,
lecz z ziemi, z gnicia i pyłu. a może po prostu

mnie nie ma, dwanaście kroków i inni 
pytają o emaus. 


fot. John Vachon, Górnicze dziecko

sobota, 20 października 2012

pepik wychodzi z pieśni na opuszczenie żagli,

 

choć dopłynąwszy za wyspy zielone
do syren o najpiękniejszych brwiach,
lądów niebieskich, pepik już tańczył z jedną
dłonią otwartą ku Niemu, drugą spowitą w mgłach.

pepikowi znów się marzy, że przemierza
nieznane ligi wzdłuż i z dala od przylądków,
że studiuje portulany i przywraca wiatr
pomiędzy rumbami pewności i wielkiej

ciszy jaka rodzi się w nim samym -
nieważne w oku, czy poza okiem cyklonu



______________________________________
i, że sześć cyklonów wtóruje w rozmarzeniu: oe, oe

w drodze do rzymu
















pepik chce myśleć o bogu z właściwym nastawieniem.
może właśnie dlatego pomiędzy żwirem i przepierzeniem
zawarło się, z wyprzedzeniem, tajne przymierze dające prymat
dyskusji wierzę, nie wierzę nad milczeniem, które słowa wytrzyma.

powściągliwiej zbiera się kra na rzece i spojrzenie na biel.

nad młodym imperium zbijają się w stada te chmury,
które rozbiegły się po upadku starego, niekiedy błyśnie kieł
prognozy, gdzieniegdzie reguły grzbiet szarobury.

pepikowi się marzy, że stoi na palowanym przyczółku

jak publiusz horacjusz kokles, z dwoma towarzyszkami,
że powstrzymuje całą armię najeźdźców, aż spalą mosty
sprzymierzeńcy, a on choć ranny rzuci się przez rzekę
w pełnej zbroi i przepłynie na swoją stronę lub, według
innej wersji, utonie.

Czego nie wiedzieli Starzy Mistrzowie,


o cierpieniu? ci sami, którzy badali naturę cienia
logiką istnienia i braku? czy cień jest przed i tylko
wydobywa go światło głaskając skrzydło chrząszcza,
główkę rohatyńca, czy jest chwilę później, kiedy

siódmy foton uderza w mur z piaskowca, koci łeb,

plakat z przedawnionym teatrem? leciałem w obłok,
gdzieś lśniły loki, prześcieradła, białe patio, latarnia
w japońskim ogrodzie, a ja wiedziałem nie widząc,

że dwa są cienie: jeden, który przede mną umyka,

drugi, co do mnie bieży. dwa echa, a pomiędzy nimi
rozpięta muzyka, krwawa i drżąca szmata z ćwierćlongą
równowagi, może tu, może w rogu wymazanym węglem

Dakar, Dakar

















Są tu łuski chrząszczy, także na tej plaży, po której spacer
wywołuje miliony innych spacerów wzdłuż nabrzeży,
wzdłuż rzek niosących szczątki, które tam jeszcze są,
których już tam nie ma, które wywołują morza.

Dotknij mnie, marzy mi się sen na jawie, niechże wywoła
jawę. Rzeczywistość to obraz rzeczy, wizerunek w ślinie,
tchawicy, miechu płuca, w astmie, więc odwróć mnie
i przemień w łachman, osuwający się w rzekę, do morza.

Mogę wskazać taką płentą na wrażenie. Mogę wciąż
rozmyślać o przedmiotach, o szklance, grzebieniu, o trzech
jądrach helu, które dają życie, jeśli tylko węgiel zechce.
Mogę to czynić, ale piasek jest ciepły i faluje morze.