poniedziałek, 19 sierpnia 2013

Powrót Pantytesa




Και περισσότερη τιμή τούς πρέπει
όταν προβλέπουν (και πολλοί προβλέπουν)
πως ο Εφιάλτης θα φανεί στο τέλος,
κ’ οι Μήδοι επί τέλους θα διαβούνε.

I  większej jeszcze godni są pochwały,
którzy przewidują (a przewiduje wielu),
że kiedyś pojawi się Efialtes,
i że Persowie, w końcu, przejdą.

Kawafis, Termopile


‘… spieszę zatem, Eurypylusie, dołączyć do mego władcy
i towarzyszy. Tęsknię za dźwiękiem piszczałek, oby koń
niósł mnie szybciej niż etezyjski wiatr. Braciom przekaż
wolę Sparty, ale i nadzieję na braterski sojusz.’ Przekazałem.
Patrzę na Ossę pod śniegiem, na laurowe drzewko,
w którym wciąż, może, ukrywa się Dafne. Modre duchy Pinei
zapomniały, że wiosną karmiły się nimi usta Nieśmiertelnych.

Mardoniuszu! Głupcze, zostawiłeś nas samych, więc sprawiedliwie
Twoje oczodoły wślepiają się przez egejski błękit w orbity
Leonidasa, innego idioty. Nic nie rodzi się z odwagi, nic nie bierze
z niej początku, a z jej skutków śmieją  się nawet mity. Jest epizodem,
wirem na zamulonej rzece życia. Jeśli postawisz temu nurtowi tamę –
świątynię, koszary, pałac eforów albo najprostszy dom z dziedzińcem –
wtedy mogą przeglądać się w nim nieba i Olimpy.

Ale Ty, Pantytesie, wolałeś szukać odwagi.

Gnałeś, pewnie, jak szkwał, nie jak powiew łagodnego meltremu.
Na trzystu tych, którzy zginąć musieli, patrzyło siedmiuset,
którzy śmierć wybrali. Tobie byli podobni, w swym szaleństwie.
Niechże ich matka Tespia nagrodzi posągiem lwa z piasku. Gnałeś,
pewnie, jak szkwał do wąwozu, a potem już bardzo stępa.

Mury ojczyzny rosły w oczach i były naprawdę wysokie.

Matka minęła Cię w progu bez słowa. Brat mocno zacisnął palce
na nozdrzach i wyszedł „odetchnąć powietrzem”. Kruki uciekły nawet
z przedmieść, a miejscy niewolnicy puszczali wiatry w Twojej obecności.
Dzień Twego powrotu był smutnym, szyderczym dniem.

Jutro wstaniesz wcześniej, wykonasz ćwiczenie włócznią i mieczem.
Zdejmiesz chlamidę, potem nago przejdziesz przez miasto i zejdziesz
nad rzekę. Kark będzie chłodny od wody, kiedy zarzucisz pętlę.
A kiedy skoczysz, przed oczami łagodnie zabuja Tajget,
dokąd - słyszałeś od dziadka w dzieciństwie - odchodzą duchy
najmężniejszych hoplitów.

Ja z kolei poczekam na spartańskie poselstwo, które, jak widzę, drapie
się w kurzu w stronę miejskiej bramy. Tegoroczne wino jest wyjątkowo
łagodne i przyjemnie rozleniwia ciało schłodzone kąpielą. Wieczorem
obejrzymy razem komedię, będą niewolnice i chłopcy, podarunki
i wspólny śpiew, bo wiesz, myślę, że się zaprzyjaźnimy. A po śniadaniu
dam łapówkę królowi. Nazwę ją darem przyjaźni, gwarancją
wieczystej współpracy, jeśli trzeba: braterskim sojuszem.

Będzie jak sobie życzyłeś, Pantytesie.



fot. Góra Kallidromos, widok z pagórka Kolonos. Autor: Fkerasar

wtorek, 13 sierpnia 2013

wyjeżdżam z wenecji,



jago, wyjeżdżam z republiki, do której przypłynąłeś
na okrągłym statku. jeszcze jesteś chorążym i cień
pobożnej szmaty osłania twoją twarz. rysy, niegdyś
nieco szlachetne, ułożą się jutro w tatarski profil

znasz jedną świętość: zdradę. jakże inaczej sobie radzić
w świecie dworek. jednak, kiedy wymykasz się wieczorami
z pałacu, biegną za tobą dwa cienie. pierwszy należy
do moskiewskiej suki, drugi do poloniusza.

oprócz tych dwu na prospekcie nie ma nikogo - jeśli nie liczyć
szczurów w suterenach i kilku mizernych kotów
zlizujących wymiociny. w końcu wstępujesz na stopnie
ambasady. i tam przyjmują cię jak serdecznego gościa,
zmieniają na nową, wysłużoną maskę. dziś jesteś
probierczykiem! - ze śpiewnym, tunguskim akcentem
uśmiecha się twój szef i spowiednik. włożysz
posłusznie maskę, jago. wieże wenecji były nierealne,
i nierealne były łódki znikające w falach, a postaci
przy wiosłach naprawdę nie widać - zeznasz pod przysięgą.

Komorowskiemu