nie byłem nigdy tak z marzenia,
ani sukienki, których dotykałem,
żeby nie widzieć dotyku i ciała,
nie czuć falbanki, ani na języku
oddechu. oczy, w które wpadłem
miały zawsze dno, dno zielone,
modre albo rdzę jak na końcu
pochylni. wyjmij mnie z siebie,
wyjmij, ile razy szeptałem - żeby
nie dopuścić głosu - pozaziemską
kapsułą. milcz, mówiły stopnie
mołnii i unosiły jakoby wyżej,
jakoby w otwarty kosmos
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz